sobota, 6 czerwca 2015

127. Weekendowy wypad - Beskid Śląski

Uff, jak gorąco! A jak tam u Was? U nas ogólna umieralnia, temperatura kolejny raz przekroczyła 30 st.C. Pogoda idealna na wolny weekend. Ojczulek nawet zdecydował się pojechać dziś na wycieczkę rowerową ze znajomym, a Matka została jednak w domu, gdzie jest w miarę chłodno. Nie wyszło z tego nic dobrego, bo Matka z braku zajęcia zaczęła porządki i w przypływie energii zasypała Kretem odpływ w brodziku. Niestety dość niefortunnie - Kret się zbrylił i zatkał odpływ na dobre, ale zanim to zrobił wytworzył tyle toksycznych oparów, że prawie się udusiłyśmy. Biegałam po domu wycierając nos w panele, a Matka kaszlała i płakała jednocześnie. Kryzys udało się zażegnać, bo Matka wyczytała w interentach, że trzeba zobojętnić Kreta octem. Pomogło. Odpływ się odetkał, a Matka przewietrzyła masze 18m2. No i koniec sprzątania.

***

Ładna pogoda nastraja, żeby podzielić się z Wami wrażeniami z naszego ostatniego wyjazdu, który miał miejsce 16-17 maja. W związku z umówionym wyjazdem do Taty Ojczulka, postanowiliśmy połączyć odwiedziny z odrobiną aktywności, czyli wyjściem w góry. Tato Ojczulka mieszka niedaleko Bielska-Białej, a stamtąd już rzut beretem w górki. Nie najwyższe może, ale w sam raz na weekendowy wypad.
Najpierw pociągiem do Bielska - 3,5 h z Opola. Potem jeszcze jakieś 15 min samochodem do Jasienicy. No i tak dojechaliśmy na sam nocleg, bo po 22:00.
Rano pobudka - o 9:00, nie za wcześnie, bo nie było takiej potrzeby. O 10:00 wyjechaliśmy i ok. 10:30 byliśmy gotowi do startu. Ruszyliśmy z ronda czerwonym szlakiem. Przewidywany czas na pokonanie trasy na Szyndzielnię, to ponad dwie godziny. W praktyce, jeśli trzyma się średnie, równe tempo, pokonuje się trasę w niecałe dwie godziny. Oczywiście nie ma pośpiechu, każdy powinien dostosować tempo do swoich możliwości, ale człowieki nawet dali radę i nie musiałam ich poganiać. Oczywiście mi, z czterema łapami było dużo łatwiej ;-)



Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, może wjechać na Szyndzielnię kolejką - stacja nie znajduje się co prawda na samym szczycie, ale do przejścia (do schroniska) pozostaje już tylko kilkaset metrów.
W schronisku oczywiście człowieki postanowili nagrodzić się złotym trunkiem - w końcu pokonali sami tysiąc metrów w górę ;-) Tam też człowieki wrzucili coś na ząb. I przy okazji i ja dostałam ;-) A co? A kabanosa! A podobno "nie dla psa kiełbasa" :-) Oczywiście człowieki zawsze pamiętają, żeby mieć dla mnie wodę do picia (tylko, że ja zwykle czekam na jakiś strumyk, bo wolę taką niż z miski ;-P ).




Skoro byliśmy już tak wysoko, a czas nas nie gonił (Tato Ojczulka czekał na nas na dole, ale nas nie poganiał), Ojczulek zarządził, że idziemy dalej, czyli na Klimczok. Kolejne 20 min marszu.
Proste. No i poszliśmy. Powoli, swoim tempem. Idziemy. Wącham trawkę. Nagle odskakuję jak oparzona! Z trawiastego pobocza wypełzała żmija zygzakowata. I tak sobie niewzruszona przecina szlak. Ja wystraszyłam się jej, a ona mnie. Na szczęście żmija zajęła się uciekaniem, a my trzymaliśmy się w bezpiecznej odległości (czego nie można powiedzieć o pewnym ojcu z sześcioletnim synem, którzy podchodzili do żmii niebezpiecznie blisko, żeby ją pooglądać). Spotkanie żmii było dość dużym przeżyciem dla człowieków, tym bardziej, że widzieli ją pierwszy raz w swoim trzydziestoletnim życiu (OK, Matka widziała jak była na praktykach w TPN, ale żmija była martwa, więc się nie liczy). Człowieki postanowili trzymać się środka szlaku, żeby nie narażać się niepotrzebnie. Szli sobie spokojnie, emocje już opadły. A tu nagle, jakieś 500 m dalej... kolejna żmija! Wygrzewała się bezkarnie na słonku, ale Matka zboczyła, żeby ominąć kamienie i zakłóciła jej spokój. Żmija czmychnęła w krzaki. 
Żmije, to stworzenie raczej niekonfliktowe, bez potrzeby nie atakują. Ale nigdy nie wiadomo co akurat naruszy jej otoczenie na tyle, że zdecyduje się ukąsić. Nie ma co panikować, najlepiej trzymać się środka szlaku. Ja też je zignorowałam, więc żmije nie potraktowały mnie jak zagrożenie.


Żmija 1.



Żmija 2.



Potem to już człowieki nie mówili o niczym innym. To w sumie dobrze, bo pilnowali, żebym nie zaglądała za głęboko w krzaki i trawy. W sumie nie zastanawiali się nad tym, dopóki żmii nie zobaczyli. A, że akurat kwiecień/maj, to okres godowy tego gatunku, ich aktywność wzrosła i można było je spotkać częściej niż zwykle. 

Dotarliśmy na Klimczok. I wiecie co? Było przepięknie! Na górze, na polance wygrzewały się różne człowieki - na kocykach albo zwyczajnie na trawie. Człowieki małe i duże. Sami, w towarzystwie innych człowieków, psów i rowerów (tak! Niektórzy wjechali na szczyt na rowerach!). Zajadali kanapki, popijali napoje, czytali książki, no sielanka jak z obrazka! No i widoki też niczego sobie :-)





Tam człowieki odpoczęli, popstrykali kilka fotek i o kilka zostali poproszeni. Potem było już z górki :-D

Wyjazd jak najbardziej zaliczam do udanych, bo po pierwsze dopisała pogoda, po drugie trasę człowieki wybrali na tyle łatwą, że nie zdychali następnego dnia. Ba! Nawet zastanawiają się kiedy ponownie odwiedzić Beskid i dokąd udać się tym razem. Trasa wprost idealna dla ludzko-psich teamów i rodzin z dzieciakami :-)
Po powrocie człowieki relaksowali się przy grillu, a ja ganiałam po ogródku z Pepikiem - psem Taty Ojczulka. Razem obszczekiwaliśmy rowerzystów i pilnowaliśmy, żeby jedzenie spadające na ziemię się nie marnowało ;-)
Tymczasem planujemy wyjazd w inne miejsce, ale na pewno wrócimy w Beskid Śląski  jeszcze w tym sezonie ;-)


6 komentarzy:

  1. Bardzo fajny wpis! Musumy kiedyś się tam wybrać (może kiedyś...)
    Zapraszamy na bloga: http://lakina4lapach.blogspot.com/
    O&L

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale super wyjazd!

    H&F
    http://jaimojaspanielka.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Super spędziliście czas. Śliczne widoki. Pozdrawiamy pusia-i-ja.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna wyprawa! Och, Bona, całe szczęście, że żmija Cię nie zjadła. Jak popsikam się perfumami, a Harry jest w pobliżu, to też wyciera nos w podłogę :P

    OdpowiedzUsuń
  5. Brrrr ja jednak mam jakiś atawistyczny lęk przed wężami. Nawet widząc je na zdjęciach mam ciarki, a jak kiedyś ktoś podczas kąpieli w jeziorze zażartował, że widział poczciwego zaskrońca, niemal się utopiłam z paniki :P

    Nie sądziłam, że i w naszych Beskidach są żmije :( Bu :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też chcę! No w tym roku to koniecznie musimy odwiedzić południe :). Tylko te żmije..uhh
    Pozdrawiam, http://mojprzyjaciel-pies.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Czekam na Wasze komentarze. Zostawiajcie też adresy Waszych blogów. Proszę nie zostawiać komentarzy w stylu "Obserwacja za obserwację", wystarczy adres bloga - jeśli będzie dla mnie interesujący, na pewno dodam do obserwowanych! :-)