środa, 30 kwietnia 2014

72. Kilka słów o... FURminator deOdorizing Waterless Spray

Jakiś czas temu napisała do Matki Pani Natalia ze sklepu internetowego NaszeZoo. Szukając testerów produktów oferowanych przez sklep, trafiła na mojego bloga. Bardzo się cieszę , że blog wydał się na tyle interesujący, że udało nam się nawiązać współpracę :-)
Pani Natalia zaproponowała, żeby Matka przejrzała sobie ofertę i z niej wybrała produkt do testów. Niestety akurat wtedy jeszcze w ofercie nie było tego, co przydałoby nam się najbardziej (najlepiej połączyć przyjemne z pożytecznym, więc Matka szukała produktów, które i tak planowała niedługo zakupić), podzieliła się tą informacją z Panią Natalią i ostatecznie stwierdziła, że przyjmiemy to, co aktualnie jest priorytetem do recenzji.
Jakaż była nasza radość, gdy dotarł do nas poszukiwany przez Matkę produkt i w dodatku świetnej firmy! Do testów otrzymaliśmy bowiem bezwodny szampon w spray'u!



deOdorizing Waterless Spray marki FURminator, to wysokiej jakości, neutralizujący zapachy bezwodny szampon do odświeżania sierści.
Według producenta spray ma wzmacniać mieszki włosowe, ułatwiać usuwanie podszerstka oraz minimalizować linienie.
Skład: naturalne środki powierzchniowo czynne, woda, soda, modyfikator zapachu, ekstrakt z białek roślinnych. Nie zawiera parabenów oraz barwników chemicznych.
Zastosowanie produktu jest bardzo proste i niezbyt czasochłonne. Wystarczy spryskać sierść spray'em i wytrzeć do sucha.

Ponieważ podczas moich samotnych pobytów w domu siedzę w kenelówce, a tam strasznie się obśliniam, zawsze, gdy człowieki wracają do domu wyglądam jak siedem nieszczęść - sierść posklejana, w zależności od długości pobytu bardzo mokra albo sztywna (jakbym fryzurę "na żel" układała), taki szampon jest dla mnie idealnym rozwiązaniem! Latem nie ma takiego problemu, bo zwykle chodzimy popołudniami nad kamionkę i wchodząc do wody, trochę się odświeżam. Ale zimą? Raz, że nigdy nie wiadomo, czy nie będę musiała pilnie pójść za potrzebą (na mróz) i mogę się przeziębić, a dwa, że właściwie częste kąpiele psa są niewskazane.

Dziś Matka zostawiła mnie na chwilę i stwierdziła, że to dobry moment na zastosowanie szamponu. Gdy wróciła wyglądałam dokładnie tak:



Podwozie nie prezentuje się zbyt dobrze, do tego klatka piersiowa, no i ten "irokez" na głowie, coś okropnego! Matka wzięła więc szampon, szczotkę i ręcznik i zaczęła działać. Gdy pierwszy raz usłyszałam dźwięk spray'u byłam lekko zdziwiona, bo owszem, słyszałam już podobne odgłosy, gdy człowieki psikały swoje podpachy, ale nie sądziłam, że kiedyś będą tym celować we mnie! Na szczęście to nie boli, więc dałam się cała popryskać. Potem Matka wyczesała mnie, wytarła ręcznikiem i jeszcze raz przejechała szczotką. Na początku Matka miała obawy, że preparat zostawi sierść nieprzyjemną w dotyku (po jednym użyciu), ale gdy tylko dokładnie mnie wytarła, przekonała się, że nic takiego się nie dzieje. Wystarczyło kilkanaście minut, żebym "odzyskała blask" i można powiedzieć, że kąpiel uszła mi na sucho ;-)



Nie mogę pozbyć się tylko tych zażółceń (a raczej "zarudzeń") na łapach. Podejrzewam, że są od śliny i znikną dopiero, jak się ogarnę i będę zostawała w domu jak normalny pies. Jeśli się ogarnę ;-)






ZALETY:

  • ładny, delikatny zapach,
  • łatwy i wygodny w użyciu,
  • umożliwia szybkie odświeżenie sierści w każdym miejscu i o każdej porze roku, 
  • ułatwia rozczesywanie.
Wad na razie nie stwierdzono ;-) Choć nie polecam zbyt częstego stosowania, bo obawiam się, że preparat nagromadzi się na włosie i sierść zrobi się nieprzyjemna w dotyku. Wydajność też jest kwestią sporną - ja jestem dość mała i mam półdługi włos. Szampon (butelka 250 ml) był stosowany 3 razy i jeszcze zostało go na co najmniej kilkanaście użyć. Gorzej z odświeżeniem sierści nowofunlanda - mogłoby nie być tak kolorowo ;-) 

Ja i człowieki jesteśmy bardzo zadowoleni, że staliśmy się posiadaczami szamponu FURminator. Ja nie przepadam za kąpielami, a dla człowieków było to dość uciążliwe i czasochłonne, dlatego Matka już dawno planowała zakup jakiegoś szamponu bezwodnego. Można go zabrać ze sobą nawet w miejsca, gdzie kąpiel psa jest niemożliwa. Do tej pory na wyjazdy zabieraliśmy chusteczki odświeżające i też się sprawdzały. Niestety, często urywają im się wieczka i takie chusteczki szybko wysychają. Szampon bezwodny powinien znaleźć się w każdym pudełku na psie gadżety! ;-)

Bardzo nam miło, że mogliśmy zrobić recenzję tak świetnego produktu! :-)

Dodatkowo zachęcam do zapoznania się z ofertą sklepu NaszeZoo. Ceny są naprawdę bardzo dobre, również na produkty amerykańskiej marki FURminator (w tym także oryginalne zgrzebła - furminatory ;-)


czwartek, 24 kwietnia 2014

71. Wyjazdowe menu

O człowiekowych jadłodajniach już było. A co ma jeść pies na takich wyjazdach? Najlepiej zapewne byłoby, gdyby pies miał swoją karmę, bo nie ma wtedy zagrożenia jakichkolwiek rewolucji żołądkowych i można spokojnie krok po kroku realizować plany wyjazdowe. Ja na szczęście należę do psów, które zmiany menu tolerują bardzo dobrze, o ile te zmiany nie są zbyt "drastyczne".
Tak się złożyło, że Matka jakiś czas temu zamówiła próbki karmy Köbers i jakoś tak do tej pory ich nie zjadłam. Przydały się na wyjazd, bo były to małe porcje po 50 g i 80 g, wygodne, bo podawane mi jednorazowo. Nie za dużo, żebym przed wspinaczką nie objadła się za bardzo, ale na tyle, żebym nie była głodna. Próbki zawsze spoko ;-)

Natomiast moim głównym posiłkiem podczas wyjazdu do Karpacza była mokra karma od O'Canis. Dostaliśmy do testów 2 puszki "startowe" - po 200 g każda i była to idealna porcja dla mnie na posiłek po całym dniu łażenia :-) Do wyboru miałam dwa smaki:

  • bażant z marchewką - SKŁAD: 84% mięsa z bażanta, 10% marchewka, 4% gryka, 2 % szarłat, 2 % suszone śliwki. SKŁADNIKI: , białko surowe 7,5 %, tłuszcz surowy 4,8 %, popiół surowy 2,3 %, włókna surowe 0,6 %, wilgotność 80,5 %, 
  • mięso kozie z ziemniakami, pietruszką i marchewką - SKŁAD: mięso i wnętrzności kozy (50 %), ziemniaki (26 %), marchewka (23 %), pietruszka (1 %). SKŁADNIKI: białko surowe 6,7 %, tłuszcz surowy 2,7 %, popiół surowy 1,4 %, włókna surowe 0,5 %, wilgotność 84 %.
Obie karmy są w 100% naturalne, poddawane delikatnej obróbce, nie zawierają konserwantów, sztucznych aromatów i barwników oraz substancji wabiących.

Moje wrażenia?  Zapach karmy przyjemny, naturalny. Podobny trochę do gulaszu, niezbyt intensywny (jak w przypadku tanich karm), smakowity. Wygląd też niezły - mielone mięso i podroby z warzywami, zamiast (jak również to bywa w przypadku tańszych karm) idealnie uformowanych "kawałków mięsa" (które z mięsem nie mają nic wspólnego). Wrażenie po otwarciu naprawdę niezłe, bo nie lubimy jak nam z puszki bucha zbyt intensywny zapach i pojawiają się "roladki" czy inne cuda. Po wygrzebaniu z puszki i wrzuceniu do miski dobre wrażenie pozostaje, a nawet się nasila pod wpływem pojawiających się kawałków warzyw ;-) Widać, że nie są nadmiernie przetworzone (może ktoś powie że warzywa nie są dla psów, ale to nieprawda - warzywa jeszcze nikomu nie zaszkodziły ;-). W karmie z bażanta wyraźnie widać marchew, w kozinie dominuje pietruszka.
Karmy idealnie nadają się dla psów w każdym wieku i co ważne, dla alergików.
Rewolucji żołądkowych nie odnotowano, za to karma została zjedzona ze smakiem i łatwo człowieki przemycili mi tabletki na sierść (o których też niedługo będzie, a których ciągle udaję, że nie zauważam w jedzeniu :-)






Oprócz tego w tak zwanym "międzyczasie" dostawałam przysmaki (porcje suchej były niewielkie, więc trzeba było mi było dostarczyć dodatkowych kalorii). W tym celu na wyprawę człowieki spakowali dla mnie mix przysmaków z kangura. To już w ogóle było super! Jest to mieszanka suszonego mięsa z kangura (100%). SKŁADNIKI: białko surowe 69,2%, tłuszcz surowy, 10,2%, popiół surowy 4,99%.

Zdania co do zapachu były podzielone: Matka twierdzi, że przyjemnie pachniało (w porównaniu z cygarami O'Canisa - dla mnie super, dla człowieków nie całkiem). Ojczulkowi śmierdziało, ale jak wiadomo: im bardziej śmierdzi, tym smaczniejsze :-D Zajadałam się więc między posiłkami i naprawdę mi smakowało! Mimo niewielkich kawałków zjedzenie porcji zajmowało mi kilka minut. Człowiekom zostawiły na rękach zapach i odrobinę tłustego śladu. Nie nadaje się na nagrodę w szkoleniu, bo nie kruszy się, ale chętnie każdy psiak przyjmie taką przekąskę między posiłkami (również szczenięta, seniorzy i psy z alergiami pokarmowymi ).





poniedziałek, 21 kwietnia 2014

70. Lokal przyjazny psom - Bosman

Na wycieczkach tak już jest, że prędzej czy później człowieki robią się głodne. A jak człowieki zgłodnieją, to idą gdzieś, gdzie wymieniają papierki na jedzenie. Gorzej jednak, jak człowieki mają ze sobą piesełka. Wtedy, choćby nie wiem ile mieli papierków na wymianę, nie zawsze mogą usiąść w jadłodajni i spokojnie zjeść. Na szczęście moje człowieki znalazły takie miejsce, gdzie wszystkie psy są mile widziane. W nagrodę na drzwiach szyby wylądowała naklejka ;-)
Wracaliśmy sobie w najlepsze z wycieczki po Karpaczu i mimo, że człowieki na popołudnie zamówili obiad w swoim "domu tymczasowym", byli tak głodni, że wpadli na pomysł zjedzenia czegoś w mieście. Już w drodze "tam" upatrzyli sobie lokal, w którym postanowili zatrzymać się "z powrotem". Celem była smażalnia ryb "Bosman". Usiedliśmy nieśmiało na ławkach przed lokalem. Po chwili Pani przyniosła karty dań i zapytała czy przynieść wodę dla pieska. Super, miły gest! To on skłonił Matkę do zagadania z Panią o możliwość wejścia z psem do lokalu. I rzeczywiście, do Bosmana bez problemu można wejść z psem. Na pieski czeka też miska z wodą (w ciepłych okresach również przed lokalem, z której każdy pies, zarówno gość, jak i przechodzący obok pies-turysta może skorzystać). Oczywiście trzeba pamiętać, żeby zwierzak nie przeszkadzał innym gościom :-)
W karcie znajdowały się pojedyncze dania jak i całe zestawy, wszystko w naprawdę atrakcyjnych cenach. Do picia ciepłe i zimne napoje, oczywiście dla dorosłych człowieków także piwo. Jeśli chcecie zjeść dużo, tanio i smacznie w Karpaczu, polecam smażalnię ryb "Bosman", ul. Rybacka 1b ;-)




Mniam, mniam! Ale pachnie rybką! 



P.S. Tych, którzy jeszcze nie zauważyli, informuję, że po prawej stronie bloga pojawiła się zakładka FB, dzięki której można polubić mój fanpage. A tam dla Was specjalnie: więcej zdjęć, linki do ciekawych wydarzeń, promocji, z czasem także konkursy. Zapraszam do polubienia!


czwartek, 17 kwietnia 2014

69. Karpacz

Karpacz, jak to Karpacz. Dla zwykłego mieszkańca nic specjalnego, dla wczasowicza oderwanie od codziennej rutyny. I tak oto oderwaliśmy się we trójkę, ja i człowieki. Powrót był jak nieudane lądowanie po oddaniu skoku na Karpatce (chodzi oczywiście o skocznię, nie o ciacho ;-) - bolesny. Powrót do codzienności, czyli w przypadku człowieków - pracy i obowiązków, w moim - do klateczki ;-)
Miasto o tej porze roku, czyli poza sezonem turystycznym niczym się nie wyróżnia. Ot, zwykłe, z deptakiem, tubylcami. Sklepy zamyka się tu o porach "normalnych", choć człowieki twierdzą, że pewnie w środku lata i w sezonie narciarskim, to i do późnej nocy urzędują. Taka specyfika miejsca.
Dziwi mnie zawsze jak mogą człowieki różne chodzić po Opolu i se fotki strzelać - tu na mostku, tam pod wieżą, a tam jeszcze z jakimś pomnikiem, rzeźbą, za pomocą rąsi lub przypadkowego przechodnia. A my chyba tak właśnie musieliśmy wyglądać w Karpaczu. Wszystko było takie niezwykłe, inne od "naszego". No i tak snuliśmy się, najpierw do ww. Karpatki, gdzie Matka robiła se fotki w stylu "wyjście z progu na Małysza", ale nie zamierzam ich zamieścić, żeby Matki nie skompromitować. Skocznia ma punkt konstrukcyjny K35, o tej porze roku u jej podnóża pasą się beztrosko sarny.



Potem poszliśmy obejrzeć zaporę na Łomnicy. Niby nic specjalnego, ale my takiej w Opolu nie mamy ;-) Człowieki jak dzieci, hyc po kamieniach, żeby oczywiście szybką fotkę strzelić, niczym rasowy japoński turysta. Narobili tych zdjęć trochę - z bliska , z daleka, od strony wodospadu i od strony zbiornika rentalnego? Potencjalnego? Już wiem! RETENCYJNEGO ! :-)







I tak człapaliśmy dalej w stronę dzikiego wodospadu. Po drodze człowieki przeczytały jakieś informacje na temat anomalii grawitacyjnej, którą mijaliśmy, ale w zasadzie nie mam pojęcia dlaczego nie zechcieli sprawdzić na własnym doświadczeniu o co w tym wszystkim chodzi. Niekumate jakieś te moje człowieki...



No i tak dotarliśmy do Dzikiego Wodospadu na Łomnicy. Dla tubylców znowu pewnie żadna atrakcja, a Matka z Ojczulkiem obowiązkowo kolejna porcja zdjęć. "Będzie na fejsa", mówili. Ekhm... Chyba facepalm...



Tutaj mamy takie same miny:



Nie mam nic przeciwko długim spacerom, ale po naszym podejściu na Czarną Kopę byłam trochę zmęczona, a chodzenie po mieście zmęczyło jeszcze bardziej, bo w mieście też było czasem pod górkę. Dosłownie. Kiedy więc człowieki już obejrzały wodospad ze wszystkich stron, weszliśmy trochę wyżej, gdzie w sadzawce mogłam napić się wody i schłodzić sobie łapy. Ten punkt wycieczki był chyba zaplanowany specjalnie dla mnie! :-)


Może uda mi się dosięgnąć ten kamyczek bez zmoczenia futra?



Nurkowanie po kamień :-)



Spacer po Karpaczu zajął nam kilka godzin. Nie spieszyliśmy się, bo to nie zaliczanie przystanków na czas. A czas i tak mieliśmy ograniczony, więc musielibyśmy nie wracać do "domu tymczasowego" i nie kłaść się spać, żeby wszędzie pójść / podjechać. Jak będzie okazja, to wrócimy zobaczyć co tam jeszcze ciekawego się kryje. W końcu Śnieżka nadal nie zdobyta (przez Matkę. Ojczulek jakiś czas temu już był, za czasów studenckich, gdy był piękny, młody i pełen wigoru). Zatem Karpaczu, czekaj cierpliwie! Jeszcze wrócimy! :-)


wtorek, 15 kwietnia 2014

68. Lokal przyjazny psom - OKW "Wodomierzanka"

Podróżowanie z psem nie jest łatwe, zwłaszcza, że nie wszędzie akceptuje się psy. Zupełnie nie wiem dlaczego! Przecież nikomu nie przeszkadzamy, nie urządzamy imprez czy awantur, nie siedzimy do późna, pijąc piwo i zakłócając spokój innych wczasowiczów. Niektórym człowiekom niestety to się zdarza, a nie dostają zakazu wstępu do takich miejsc. Dziwne to i niezrozumiałe dla mojego psiego rozumku, ale niech tam! Kto chce, ten psa wpuści, a jeszcze się przy okazji dorobi dobrej opinii wśród psiarzy ;-)
"Wodomierzanka" została wytypowana spośród znalezionych w internetach miejsc polecanych przez osoby, które "były i sprawdziły". Jednak ten akurat ośrodek wyraźnie na swojej stronie zaznaczył, że zwierzaki są tam mile widziane. Kolejnym kryterium była cena, bo jak wiadomo jest to dla człowieków dość istotna kwestia. Dobre warunki też były mile widziane, bo nie zawsze to co jest tanie, jest również dobre. Ale w tym przypadku było! :-)
Nocleg jest niedrogi (już od 40 zł/doba), a dodatkowo jest możliwość wykupienia wyżywienia. Ponieważ nie mogłam zostawać sama w pokoju, bo człowieki martwiły się o to, co zastaną po powrocie, chodziłam z nimi na stołówkę :-) Godziny posiłków ustalane były wcześniej indywidualnie, a to co pojawiało się na stołach, zaskoczyło mnie i człowieków. Jedzenia bowiem nie żałowano, dodatkowo po dwudaniowym obiedzie był również deser (owoce, ciasto i pączki), a śniadanie było naprawdę obfite i smaczne.
Pokoje w ośrodku są 2-, 3- lub 4- osobowe, z łazienkami, TV. W stołówce jest również jakieś FiFi czy coś takiego, co umożliwia czytanie internetów. Człowiekom udało się złapać też w pokoju, ale nie mogli wtedy ruszać komputra i siadali koło mnie na podłodze. Fajnie, bo mogłam wtedy położyć łepek na ich kolanach, więc mi to akurat odpowiadało :-) A i jeszcze opłata za psa - 10 zł za pobyt :-) Dodatkowo z ośrodka jest blisko do centrum Karpacza i na szlaki, w okolicy jest wyrobisko kamieni szlachetnych i rzeka Płonnica, więc okolica świetna nawet na krótki wieczorny spacer :-) Wszyscy byli bardzo mili, od Pana, który pełnił rolę ogrodnika, karmiciela kur i ogrzewacza (w sensie, że palił w piecu), przez Panie kucharki i Pana i Panią Obsługujących stołówkę, aż po najważniejszą osobę - Panią Szefową. Ojczulek był sam uregulować rachunki, ale opowiadał potem, że to bardzo sympatyczna osoba :-) Razem z człowiekami pozdrawiam serdecznie wszystkich pracowników! :-)



Nad Płonnicą




Wyrobiska kamieni szlachetnych




poniedziałek, 14 kwietnia 2014

67. Jestem podróżnikiem!

Ach! Co to był za wyjazd! Wczoraj wróciliśmy z Karkonoszy, jest dużo zdjęć, dużo opisywania, więc przez najbliższy czas będę Wam streszczać cały wyjazd, który muszę podzielić na kilka wpisów, bo jest kilka miejsc, które zasługują na osobnego posta ;-) Ale po kolei:

Do Karpacza dotarliśmy w czwartek po południu. Niestety dojazd z Opola nie jest prosty. Wyruszyliśmy pociągiem przed 8:00 w czwartek, we Wrocławiu przesiadka, a stamtąd do Jeleniej Góry, gdzie złapaliśmy busa do Karpacza. No i po siedmiu godzinach podróży dotarliśmy do Ośrodka Wypoczynkowego Wodomierzanka.. Po południu poszliśmy na spacer nad rzekę i na wyrobisko kamieni szlachetnych i mimo, że pogoda tego dnia nie była zbyt łaskawa, bo padał deszcz i grad na zmianę, nam humory dopisywały :-)



Potem wróciliśmy do naszego "domu tymczasowego" i zaczęliśmy z Ojczulkiem planować trasę wycieczki na kolejny dzień! Szykuje się zdobywanie Śnieżki! Jupi! :-) A tuż obok naszej kwatery czarny szlak - jedna z możliwości podejścia na szczyt. No dobra, niech będzie, przecież nie będziemy szli przez pół miasta, żeby dotrzeć na szlak, skoro od naszej strony też da się wejść! Zaplanowane!



W piątek wstaliśmy dość wcześnie, Matka z Ojczulkiem poszli na śniadanie, ja dostałam małą porcję, bo mimo, że przed długimi spacerami mnie raczej nie karmią, czekał mnie spory wysiłek, więc zjadłam. Kolejną małą porcję spakowali do plecaka, zabrali niezbędne rzeczy i ruszyliśmy w trasę! Szliśmy pełni zapału, słońce nie świeciło, ale nie było zimno - idealnie na taką wyprawę. Dobrze się szło, do czasu aż na naszej drodze pojawiły się wysokie stopnie i śnieg. Dużo śniegu! Z każdym krokiem coraz więcej! 



Przestało już być tak przyjemnie i człowieki zaczęły sapać i stękać. Widziałam, że bardzo się męczą i próbowałam im pomóc wciągając ich na górę. Ale ja jestem mała i w dodatku tylko jedna, nie mogłam pomóc obojgu na raz! Zrobiło się chłodniej niż było na dole. Po drodze było czeskie schronisko górskie, więc człowieki zarządziły postój na dłuższy odpoczynek. Odsapnęliśmy i po kilkudziesięciu minutach dalej w drogę! Ponieważ wydawało się, że najgorsza trasa już za nami, zapał powrócił i marsz całkiem dobrze nam szedł. Niestety, człowieki - leniwe parówy - cały wolny czas spędzają przed komputerem, więc byli słabo przygotowani kondycyjnie i po kilkuset metrach znów zaczęli stękać. Ale wcale się im nie dziwię, jak też miałam problem ze wspinaniem się po kilkudziesięciu stopniach w śniegu. Oprócz kiepskiego przygotowania kondycyjnego, byli również średnio przygotowani orientacyjnie, bo owszem, wchodzili już na Śnieżkę, ale nigdy od tej strony. Nie bardzo więc wiedzieli jak ma ta trasa wyglądać, a orientacyjne czasy przejścia szlaków podane w mapie, już dawno przestały nas obowiązywać ;-)
Szliśmy więc wąską ścieżką, wśród ośnieżonej kosodrzewiny, a ubrania człowieków powoli stawały się mokre. Do tego widoczność się pogarszała i zaczynało wiać. Cóż, w górach trzeba spodziewać się wszystkiego!



Kiedy wyszliśmy z krzaków, mokre, zziębnięte i zmęczone człowieki zaczęły przyglądać się szczytowi przed nami i studiować mapę. Stwierdzili, że przed dotarciem na Śnieżkę, trzeba pokonać jeszcze jeden szczyt i nie dadzą rady. Hahaha! Cieniasy! Ja szłam dzielnie, mimo trudów marszu. Wspólnie podjęli decyzję o powrocie. Zawróciliśmy więc, by po drodze ponownie odpocząć w schronisku Jelenka, gdzie wszyscy zjedliśmy posiłek i po odpoczynku ruszyliśmy w dół, w stronę Karpacza. Po powrocie Ojczulek poczytał w internetach o wybranym przez nas szlaku i okazało się, że wybraliśmy najtrudniejszy z możliwych ;-) Dlatego wypompowali się już na starcie i nie mieli sił na atak szczytowy ;-) Jak się dowiedzieli również z internetów - szczyt, który był przed nami, to była właśnie Śnieżka (niestety z powodu mgły nie widzieli obserwatorium na szczycie). Patrząc na nasze tempo i tak potrzebowalibyśmy jeszcze ponad godzinę na wejście. Szkoda, że nie zdobyłam szczytu, ale Czarna Kopa też się liczy, a więc zaliczyłam 1407 m.n.p.m. Chyba całkiem nieźle jak na mój pierwszy wyjazd? :-)




Po ponad siedmiu godzinach łażenia po górkach, zeszliśmy w dół tą samą trasą. Powrót również nie był najłatwiejszy dla człowieków, bo śnieg zaczął topnieć, zrobiło się ślisko, a utrzymanie równowagi na dwóch łapach musi być strasznie trudne! Oczywiście w dół śniegu było coraz mniej i pod koniec trasy już całkiem zapomnieliśmy, że na górze jest go całkiem sporo. 
Po powrocie i obiedzie poszliśmy na szybkie zakupy do miasta, a wieczorem odpoczywaliśmy, żeby mieć siłę na kolejny dzień :-)



niedziela, 6 kwietnia 2014

66. Trenujemy

Pogoda ostatnio dopisuje i całe szczęście, bo można bezkarnie dużo czasu spędzać na dworze. Dzięki temu możemy dużo trenować. A trenujemy różne rzeczy.


Trenujemy szukanie ładnego tła do zdjęć :-)



Ale tak na poważnie - trenujemy (przypominamy sobie) komendy - tutaj "zostań":



Ciągle ćwiczymy przywołanie (najlepiej wychodzi mi, kiedy akurat dookoła nie ma nic ciekawego):



Trochę też próbujemy trenować frisbee:



No i powoli zaczynam sezon letni, tzn. wchodzę do wody. Na początek moczę łapy i brzuszek :-) Co z tego wyjdzie, gdy nadejdą upalne dni? Zobaczymy! ;-)



Ale najbardziej i najwięcej trenujemy... chodzenie! W tym tygodniu jadę z Rodzicami do Karpacza i mamy nadzieję wejść na Śnieżkę. Oni podołają na pewno, natomiast ja musiałam wcześniej troszkę więcej połazić. Dużo trenowałam kondycję na psio-człowiekowych spacerach, a teraz ograniczają się one do spacerów miejskich, ponieważ moja towarzyszka - Baja, zraniła się (w okolicy przedpiersia / ramienia). Biegła chodnikiem razem z dwoma innymi psiakami i przypadkiem zahaczyła o pękniętą obudowę od TV. Rana była na tyle poważna, że wymagała zszycia. I to wszystko w środku miasta, tuż obok domu. Niebezpieczeństwo czai się wszędzie (aż strach pomyśleć jakie "gadżety" leżą na dzikich wysypiskach i na terenach pozamiejskich, gdzie właściciele mogą "bezpiecznie" wyprowadzać swoje psy). Tak więc z fikania i biegania na razie nici, spacerujemy grzecznie na smyczach i czekamy na zdjęcie szwów Bajki (choć ona chyba bardziej nie może się doczekać). 



Czasem tylko Rodzice zapominają włączyć "czasomierz" i naładować telefon (w związku z czym znamy tylko fragment trasy):


A dla bardziej spostrzegawczych - TAK! Mam nowe szelki! To już czwarta para w mojej kolekcji, tym razem norweskie firmy Trixie, zakupione w związku z większym natężeniem spacerów, najbliższym wyjazdem oraz wakacjami (podsłuchałam, że planują dużo chodzić, ale gdzie i kiedy...?). Rozmiar M/L (czego matka się obawiała), okazał się mocno przesadzony, a szelki zdecydowanie będą moimi ulubionymi, bo są strasznie wygodne i umożliwiają ciągnięcie, co mi osobiście bardzo odpowiada :> Szelki dostaliśmy "w spadku" po G'Iro Brave Heart, po tym jak Matka dokonała cudownego zakupu za pomocą internetów (swoją drogą, mam nadzieję że kiedyś G'Iro i Agnieszka wpadną do Opola albo będą  mieli czas, gdy my będziemy we Wrocławiu - przecież mieszkamy rzut frisbee od siebie!). 


A specjalnie dla Agi moje obiecane zdjęcie w szelkach: